Gra w gwiaździsty kapelusz maja w nich rozliczne kolory. Dziwne — istnieją ludzie, którzy nigdy nie zasypiali w powietrznym pałacyku. Ubodzy! Jeśli mam tylko jedna płachtę, jestem jeszcze nadal bogaczem. Płótno długości dwa 1 szerokości dwa metry, mały i lekki ttumoczek i nie muszę się obawiać nocy. Leżę pod płachtą i przeżywam dwojaką radość, szczęście bogacza i szczęście bani- ty. Mam dom, ałe też wiatr i gwiazdy. Jestem jak u Pana Boga za piecem, chociaż w deszczowej aurze nie trzeba mi oglądać się za odrobiną wody. Krople wody - w namiocie z podłogą rzecz poważna - wsiąkną do ziemi, teren wyschnie, przesta- nie padać i gwiazdy znów się pokażą. Wychodzę z pod płachty, na twarz mi tu i tam kapnie z konarów, ale kto troszczyłby się o to, czy ciało zostało suche. Niesamowi- te - na Świecie są ludzie, którzy nie zasypiali z oczyma zapatrzonymi uważnie w nie- bo. Super ubodzy! W końcu przyjdą podróże, przy których nie mam niczego. Jestem bez namiotu, bez płachty i przygotowuję się do nocy. Źle jest kroczyć naprzeciw długiej, dźdży- stej nocy. Wzrok błądzi po niebie, po chmurach, po gęstwinach. Jest to dobre, chmury z prawego południa wieczorem rozpłynęły się, rozpuściły w blednącym błękicie, prędko oziębia się. Noc będzie pogodna 1 zimna, lecz chłód nie przeszka- dza, szybko się do niego przyzwyczajam. Pocieszam się wspomnieniem o Tarasie Bulbie: nocny mróz na Dzikich błoniach rozochocił kozackie kości. Zdejmuję plecak, dzień jest już poza mną. Kula ziemska dotańczyła swój codzienny słonecz- ny taniec, zatoczyła krąg przed swoją gwiazdą, jej twarz gaśnie, nadchodzi noc. Osobliwe — istnieją ludzie, którzy nie mają plecaka, którzy nie mogą i nie potrafią nosić ze sobą wszystkiego, czego potrzebują w życiu. Arcyubodzy! Łamię Świerkowe konary, aby nimi podłożyć śpiwór. Błogosławione kraje, gdzie to mogę w ogóle robić. Jeśli łamię gałęzie w lasach karpackich, jest to tak jakbym wyrywał sam sobie kilka ostatnich włosów z własnej głowy. Świerkowe łoże w przerzedzonym europejskim lesie — to jest skubanie ostatnich szczecin staremu mężczyźnie z jego ciężkiej, pochylonej głowy. Przed nadejściem nocy znoszę drewno, przygotowuję wielki ogień, rumuński „foc mare”. Błogosławione kraje, które mają jeszcze dostatek drewna dla noc- nych pątników! Ogniska zasłużyłyby na specjalny rozdział, opowiadający o naj- wspanialszej, migocącej nocnej grze. Ognie są radosne i czyste, godzinami mogę na nie patrzeć, miałbym je pamiętać jak dobrych ludzi. Ciche ognie z trzech polan, u których spałem w Połoninach. Tajne wartownicze ogieńki w leśnych pa- rowach, w skalnych dołach. Pachnące ognie z drzew w południowym krasie sło- wackim. Pełgające ognie z drewna sosnowego pod wapniowymi ścianami Wiel- 103
Stránka:bw-tom9.djvu/105
Z thewoodcraft.org
Tato stránka nebyla zkontrolována