Duch lasów
Podsumowaniem mojej dziecięcej edukacji religijnej był wniosek, że wszystko co ludzkie jest złe i zrodzone przez diabła. Mój ulubiony werset brzmiał: “Serce jest zdradliwsze niż wszystko inne i niepoprawne (...)” (Jr 17, 9. Biblia Tysiąclecia), a logicznym i akceptowalnym wnioskiem było całkowite zepsucie natury ludzkiej.
Gdy przychodziła niedziela te przekonania były wręcz dramatyzowane. Niedzielna rutyna mojego wczesnego dzieciństwa, kiedy mieszkaliśmy z rodziną w Toronto, wyglądała następująco: Wstawaliśmy tak późno, jak tylko mieliśmy na to odwagę czyli około siódmej czterdzieści pięć, następnie każdy z nas w swojej sypialni, zanim jeszcze zszedł na dół czytał rozdział z Biblii i psalm oraz odmawiał poranną modlitwę. Potem następowała długa modlitwa dziękczynna przed śniadaniem pełna surowych uwag o niegodziwości wszystkich ludzi. Po śniadaniu modliliśmy się całą rodziną. Ojciec czytał rozdział lub dwa z Biblii oraz Psalm Dawidowy po czym wszyscy klękaliśmy słuchając długiej modlitwy kończącej się “Ojcze Nasz” (Modlitwa Pańska), podczas którego się przyłączaliśmy.
“A teraz dzieci, do szkółki niedzielnej!”, mawiała na koniec modlitwy matka i śpieszyliśmy do Cooke's Church Mission przy ul. Elżbiety (Elizabeth Str). Misja otwierała się o dziewiątej trzydzieści, ale zawsze byliśmy pod jej drzwiami przed czasem. Matka o to dbała. Prosto stamtąd biegliśmy do Kościoła Prezbiteriańskiego (Street Presbyterian Church) aby wysłuchać kazania wielebnego Blanka. Opowiadał nam o piekielnych okropnościach świata, których wszyscy z pewnością doświadczymy. Zaczynał swoje przemówienie o jedenastej i przypuszczałem, że skończy w pół do pierwszej po południu, ale nigdy tego nie zrobił, zawsze kontynuował i zanim mogliśmy się wyrwać było już po pierwszej. Nadal go widzę przed oczami. Surowa postać o nieskazitelnie prowadzonym życiu osobistym. W jego oczach błyska obłąkanie. Jego zwolennicy nazywali ten błysk natchnieniem, zwłaszcza kiedy rozwodził się o nieśmiertelnej chwale wielkiego Kalwina, który spalił na stosie Servetusa i posadził diabła w miejsce mądrego i miłosiernego Stwórcy.
Po powrocie do domu jedliśmy obiad poprzedzony długą modlitwą dziękczynną. Następnie matka mawiała: “Teraz upewnijcie się, że jesteście gotowi do szkółki niedzielnej”. “Bycie gotowym” oznaczało nauczenie się jakiegoś bełkotu, paskudnej doktryny z tego co później nazywaliśmy “Księgą żartów Jana Kalwina” znanej lepiej jako “Krótszy Katechizm”. Krótszy! To było krótsze?!
O trzeciej po południu mieliśmy jeszcze szkółkę niedzielną w podziemiach starego kościoła – Street Church i tam rzekomo przez godzinę, chociaż tak naprawdę przez półtorej, byliśmy przytłaczani surowymi doktrynami.
O piątej wracaliśmy do domu. Ojciec zawsze, pomimo protestów matki, mawiał tuż po drzemce: “teraz idę na spacer”. Matka utrzymywała, posiłkując się licznymi cytatami ze Starego Testamentu, że chodzenie w Dzień Pański jest bezbożne. “Błogosławiony człowiek, który tak czyni (...) by nie pogwałcić szabatu (...)” (Iz 56, 2)
Ojciec zwykł odpowiadać wersetem z Nowego Testamentu: “(...) To szabat został ustanowiony dla człowieka, a nie człowiek dla szabatu.” (Mk 2, 27), po czym wychodził na krótki spacer zostawiając zapłakaną, protestującą matkę w domu.
O szóstej po południu siadaliśmy do długiej modlitwy dziękczynnej oraz krótkiej kolacji i o siódmej znów u podnóżka wielebnego Blanka słuchaliśmy jego upiornych słów-obrazów o naszym niewysłowionym zepsuciu. Ponownie miało to trwać najwyżej godzinę ale zwykle wracaliśmy do domu dopiero około dziewiątej. Wówczas, po krótkiej przerwie, matka mówiła: “Teraz weźcie książki”. Każdy z nas – a było nas trzynaścioro dzieci – był wyposażony w Biblię i śpiewnik z pobożnymi pieśniami. Po odśpiewaniu tuzina hymnów i Psalmu 23, ojciec mawiał: “Teraz będziemy czytać Słowo Boże, rozdział…” … taki to, a taki. Odczytywał dwa wersety, kolejne z nas czytało następne dwa i tak dalej, aż każdy czytał dwukrotnie. Po tym wszystkim klękaliśmy raz jeszcze wraz z naszymi umęczonymi, śpiącymi, małymi noskami, które wycieraliśmy w szorstki lakier krzeseł, podczas gdy tata czytał kolejną długą modlitwę, którą kończył “Ojcze Nasz”.
Wówczas matka mawiała: “Teraz do łóżek dzieci i nie zapomnijcie o swojej modlitwie!”. Tak kolejnej, razem z kolejnym rozdziałem Biblii zanim odważyliśmy się powierzyć zaufanie naszym poduszkom.
Kiedy ktoś jest zanurzany w jakiejś koncepcji lub doktrynie za dnia i w nocy, rok za rokiem, przez rodziców o nienagannym charakterze i szczerości, to musi to pozostawić w nim ślad. Do pewnego stopnia musi odbić na nim swoje piętno. I tak się stało u więcej niż jednego z moich dziewięciu braci. Nie wierzyłem, że każda prosta rzecz, którą chciałem zrobić była zła. Nie podobał mi się Dzień Pański, który stał się ohydny, ani kazania i wersety o ogniu piekielnym. Nie widziałem niczego złego w wybraniu się na spacer w dzień szabatu, żeby oglądać ptaki i kwiaty, ani trochę bardziej niż w jakikolwiek inny dzień. Chciałem być wśród dzikiej przyrody, w lasach. Kochałem ptaki i kwiaty mocniej niż kościoły i katechizm. Odczuwałem radosny dreszcz z powodu każdego nowego ptaka, tropu szopa lub jakiegokolwiek dowodu życia dzikich stworzeń wokół nas. Chciałem o tych rzeczach wiedzieć więcej, a powiedziano mi, że takie błahostki są niegodne uwagi człowieka z jego nieśmiertelną duszą, którą należy zbawić. Powinienem raczej skoncentrować się na swoich książkach i kierować swoje myśli na życie w przyszłym świecie. Co w tym zaskakującego, że będąc najwyraźniej odrzucony, ogarniał mnie do tego wszystkiego coraz mocniejszy wstręt?
Kiedy w końcu mój wewnętrzny bunt ukształtował się w działanie, stanąłem przeciw mocom silniejszym niż moje i doznałem miażdżącej porażki. Dlatego mając osiemnaście lat, jak tylko przydarzyła się okazja aby opuścić dom, wyszedłem z niego z ochotą, jak ktoś kto opuszcza piwnice żeby odetchnąć otwartą przestrzenią.
Jako student mieszkałem przez pewien czas samotnie w Londynie. Znalazłem tam bibliotekę Muzeum Brytyjskiego, gdzie odkryłem klucz do świata dzikiej przyrody. Nigdy wcześniej nie śniłem, że są książki pełne cennych faktów, których tak łaknąłem. Ale moje prawdziwe życie zaczęło się kiedy opuściłem Londyn dla Wielkich Równin. Tam na bezkresnych przestrzeniach Zachodu gdzie wszystko, było bez przepraszania, normalne i naturalne, zerwałem z obrzydliwą nauką, która zakryła mrokiem moje dzieciństwo, żeby nauczyć się czegoś prawdziwego o życiu i miłości.
Tam moje naturalne instynkty uwolniły swoje możliwości, znalazły otwarte przestrzenie i ciągle poszerzające się horyzonty. Byłem jak jastrząb dorastający w klatce i kiedy wreszcie pojawiła się szansa do lotu, ledwo co wiedziałem jak rozpostrzeć skrzydła. Ale rozwinięcie skrzydeł wzmocniło je. Ja, który wcześniej pełzałem w piwnicy, a teraz byłem na Zachodzie krótką chwilę, wznosiłem się, radowałem błękitem.
Raz za razem napotykałem ten dziwny paradoks: moje instynkty, które teraz dominowały w moim życiu, były lepszymi przewodnikami niż mój osąd.
Kiedy podróżowałem i spotykałem w świecie ludzi, znalazłem dużo więcej takich maniaków jak ja.
Jak to się mogło dziać? Czyż nasze instynkty nie rodzą się z nas lub raczej diabła w naszych sercach? I są niezależne od naszego osądu, wychowania, edukacji lub tego co wynieśliśmy z domu? Oto zagadka.
“Czy urodziliśmy się w nieprawości?”. “Czy każdym ludzkim impulsem kierują podszepty szatana?”. To były pytania, które mnie nie opuszczały. Całe moje dziecięce wychowanie mówiło: “Tak”. Wszystkie moje instynkty mówiły: “Nie”. Co raz bardziej i bardziej zmierzałem w kierunku zaufania instynktom. Dzień za dniem przemierzałem równiny, mijały mnie wzgórza, galopowały obok woły i dzika zwierzyna. Powoli, bardzo powoli przyszło światło i uznałem tą prawdę: nasz osąd to tylko osobiste poglądy, z pewnością wypaczone i odbarwione przez wychowanie. Instynkty to zgromadzona, dziedziczna mądrość wszystkich naszych przodków. Twórcza mądrość, która była przewodnikiem rasy. I zawsze kiedy spotykałem kolejnych ludzi, których instynkty były dobre, a osądy złe, wydawało mi się, że niemal cała ludzkość zgadza się ze mną w tym twierdzeniu.
Wtem podążając za nikłą, pojawiającą się na różowiejącym wschodzie łuną wstało słońce, a wraz z nim moje odkrycie i oświecenie. U Emersona (Ralph Waldo Emerson) przeczytałem: “Jeśli masz dobry rodowód, odrzuć swoje osądy i zaufaj niezłomnie swoim instynktom, a nie pomylisz się.” Teraz wyraźnie mogę dostrzec krajobraz, przez który szedłem po omacku. “Jeśli masz dobre pochodzenie… zaufaj swoim instynktom”. Czy nie jest to myśl, na której zbudowana jest demokracja? Instynkty ludzi klasy wyższej są rozsądniejsze niż mądrość ich tymczasowych przywódców. Być może w tym tkwił sekret wielkości Lincolna. Był interpretatorem instynktów ludzi wielkich. Raz za razem naruszał swoje wykształcenie prawnicze ponieważ wiedział, że sprawa jest moralnie słuszna, chociaż prawnie błędna. Na ślepo i po omacku dochodziłem do wniosku, że żyli tacy jak Emerson i Lincoln, że ludzkie instynkty są siłą, która stworzyła nasza rasę, mądrością wszystkich tych, którzy byli przed nami. Z pewnością pomysł, że te wszczepione nam przez Boga impulsy są grzeszne, zrodził się ze skostniałej ignorancji na temat ludzkiej duszy.
W ten sposób długą, trudną ścieżką zostałem doprowadzony do nowej myśli, do właściwego szacunku przynajmniej do każdego silnego, głęboko zakorzenionego ludzkiego instynktu. Do uświadomienia sobie, że instynkty są potężną, twórczą mocą, ale źle kierowane mogą stać się niszczycielskie. Jak znakomity, dziki koń, który musi zostać okiełznany i przyzwyczajony do wędzidła i uzdy, nie złamany.
Instynkty były moim własnym, intelektualnym zbawieniem, tak jak były wybawieniem dla rasy. Patrzyłem teraz na swoje dzieciństwo w sposób przejrzysty. Uczyłem się i myślałem, że jestem dziwakiem. Teraz wiem, że byłem po prostu zdrowym, normalnym chłopakiem buntującym się przeciw niezdrowemu i nienormalnemu otoczeniu.
Tak dalekie, moje osobiste zaangażowanie w “pielgrzymi postęp” od zahamowań do instynktów jest już odległą przeszłością. To była osobista batalia. Walczyłem w niej jedną ręką. Wygrałem, chociaż po osiemnastu latach życia w cieniu prawionych mi morałów, powinienem raczej nie ufać swoim naturalnym i zdrowym instynktom. Od tego czasu posunęliśmy się znaczenie dalej w kierunku rozsądniejszego i bardziej łaskawego docenienia ludzkiej natury, ale pomnożyły się też tysiące młodych Amerykanów, którzy stoją twarzą w twarz z problemem, z którym ja się wówczas mierzyłem. Problemem odcięcia się od sztuczności i przejścia do normalnego życia w zdrowiu ciała i ducha.
Zawsze wprawiało mnie w osłupienie duchowe marnotrawstwo tych osiemnastu lat represji, które wypaczały moje życie. Chcę aby chłopcy i dziewczęta dostały krótszą drogę do wniosków, do których ja musiałem dochodzić powoli i przez mękę. Ponad dwadzieścia pięć lat temu złapałem sam siebie na pytaniu: “Czy jest jakaś droga, żeby przedstawić innym jakoś tę religię, to życie w przyrodzie, które dla mnie, naprawdę oznaczało życie?” Chciałem, żeby chłopcy i dziewczynki mogli korzystać z tego skrótu. Konsekwencją odpowiedzi na to pytanie była idea Puszczaństwa, o której opowiadam w tym artykule na prośbę redaktora.
Byłem w trakcie poszukiwania akceptowalnej formy, którą mógłbym nadać idei Puszczaństwa, kiedy spotkałem Rudyarda Kiplinga w domu Franka N. Doubledaya.
Kipling wysłuchał mojej historii z wyczekującym zainteresowaniem i rzekł:
“Jeśli Ci się nie uda, to w ciągu pięćdziesięciu lat Chińczycy będą nam siedzieć na karkach okrakiem. Co Ty na to?”
Odpowiedziałem: “Piszę słownik Puszczaństwa”.
On na to: “O rany! Kto kiedykolwiek przeczyta ten słownik?”
“A co Ty byś zrobił?”
“Opisałbym to w powieści” – odpowiedział.
“Ah, rozumiem. Być może masz rację” – skomentowałem. Więc napisałem “Dwóch Małych Dzikusów”.
“Znacznie przeładowany informacjami”. – powiedział Kipling po przeczytaniu.
“Ale ja nie opowiedziałem połowy swojej historii.”
“W takim razie napisz kolejną powieść.”
Więc napisałem “Rolfa w Lasach”, i nadal tak wiele zostało niewypowiedziane, że mimo wszystko opublikowałem “Book of Woodcraft”, a potem co roku przez osiemnaście lat “Zwitek Kory Brzozowej”, obecnie “Manual of the Woodcraft League”.
Narzucono nam wiarę w to, że religia jest właściwą drogą. Moja życiowa droga, to droga Puszczaństwa. Był to szlak, którym moi ojcowie wyszli ze ślepej brutalności, szlak, który prowadzi na najwyższe wyżyny. To nic nowego, to najstarsza ze wszystkich dróg, ale została zagrzebana w śmieciach i zapomniana.
Dawno temu zebrałem statystyki dotyczące liczby chłopców, którzy podążyli złą drogą – to znaczy, którzy ponieśli porażkę w swoim życiu. Dowiedziałem się z dobrych źródeł, że było ich pięciuset na tysiąc. Odwiedził mnie pewnego razu sędzia Ben Lindsey i zapytałem go o zdanie. Powiedział:
“Co jest według Ciebie miarą sukcesu?” Odpowiedziałem:
“Jeśli człowiek zdobył wykształcenie, utrzymał siebie, wychował i wyedukował swoją rodzinę, którą stworzył, trzymał się z dala od więzienia, i szczerze głosował w wyborach to odniósł w życiu sukces.”
– Jeśli – powiedział Lindsey – stawiasz swoje standardy tak wysoko, to porażkę ponosi siedmiuset pięćdziesięciu na tysiąc.
– “Obawiam się, że jesteś pesymistą ponieważ pracując w sądzie dostrzegasz jedynie mroczną stronę życia.” – brzmiała moja odpowiedź.
– “Nie” – powiedział – “Dostrzegam każdą ze stron i wiem, że mam rację.”
Pomyśl o tym, połowa z pośród młodych ludzi jest skazana na porażkę w byciu dobrym obywatelem! Dlaczego? Urodzili się z tym? Nauka mówi, że tylko jeden na dwa tysiące rodzi się jako zboczeniec, degenerat, czarna owca zrodzona żeby być zmartwieniem dla swojego otoczenia, a mimo to pięciuset na tysiąc podąża złą drogą. Dlaczego? Niezmiennie, przez pogwałcenie ich naturalnych instynktów. Prawie zawsze udaremnienie naturalnego pragnienia dobrej zabawy odbija piętno winy na wszczepionych przez Boga, konstruktywnych instynktach rasy.
Dawno temu Rousseau ogłosił szokującą i bezbożną doktrynę: "Jeśli coś jest naturalne, jest słuszne." Od tego czasu historia i nauka więcej niż uzasadniły to twierdzenie.
Tylko, że czasami bardzo trudno jest wiedzieć co jest naturalne. Jesteśmy tak nakarmieni do syta, ubrani i zadbani, że często lepsze zrozumienie naturalności możemy uzyskać od dzikusów, którzy nie mają ani katechizmu, ani mody.
Te myśli i doświadczenia doprowadziły do powstania Woodcraft Indians w 1902 roku. Poszliśmy ścieżką życia i zabawy na świeżym powietrzu, uznając ludzkie instynkty za siłę, która pod odpowiednim przewodnictwem może być ogromnie konstruktywna. I wielu chłopców, którzy ewidentnie zmierzali do więzienia w swoim dzikim pragnieniu hałaśliwej zabawy, zaspokoiło swoje instynkty, a pomimo to zostali przykładnymi obywatelami. Ruch Puszczański rósł gwałtownie. Potrzebowałem zespołu doradców, więc zaproszeni Dr. Luther H. Gulick; E. M. Robinson z Y.M.C.A.; James E. Sullivan, ekspert atletyki; Dr. Henry van Dyke; i inni przyłączyli się do mnie. Ruch został szeroko zaadaptowany przez Chautauqua (ruch edukacji dorosłych, który był popularny w USA w końcu XIX i na początku XX w [przp. tłum.]). a także chłopięce i dziewczęce obozy.
W 1904 roku zaniosłem Ruch do Anglii, ale z niewielkim sukcesem. Wymagał przystosowania do angielskiego środowiska. W 1906 roku poznałem tam gen. Baden-Powell'a, który przyjął zaproszenie do szeregu moich doradców. Od początku był żywo zainteresowany i przystąpił do przystosowania Ruchu do warunków Brytyjskich.
31 października 1906 roku Baden-Powell wysłał mi zawiadomienie o tworzeniu i rozwijaniu w Anglii Boy Scouts, i dodał: "Zobaczysz, że nasze podstawowe założenia wydają się praktycznie identyczne, z wyjątkiem tego, że moje nie wymagają własnej organizacji."
24 czerwca 1908 roku napisał: "Projekt postępuje naprzód, tak jak Woodcraft Indians."
Idea Puszczaństwa została przekształcona. Zamiast form plemiennych użyto organizacji i nazewnictwa wojskowego i w tym kształcie została w 1908 roku przekazana światu jako The Boy Scouts.
Niedługo potem Dr. Gulick opuściła zespół żeby zorganizować Camp Fire Girls, a E. M. Robinson, jako sekretarz Międzynarodowej pracy z chłopcami Y.M.C.A., zorganizował C.C.T.P. Każdy z nich wziął jakąś część Woodcraft Indians, i każdy z nich zrobił z nią wspaniałą robotę, zwłaszcza The Boy Scouts. Mogę tylko żałować, że nie wzięli wszystkiego i nie zachowali dostatecznego nacisku na wszystkie cztery istotne elementy męskości.
Uważam to za fundament. Każda instytucja wychowawcza musi uznać, że jej zadaniem jest harmonijny rozwój ciała, umysłu, ducha i służby.
Bez trudu można znaleźć instytucje, które stawiały sobie za cel rozwijanie jednego czy drugiego z pośród tych aspektów. Ale zawsze do niczego nie dochodziły lub poszerzały swoją ideę założycielską. Święci mężowie egipskiej pustyni dbali o swoje ciało, byli uczeni i gorliwie poszukiwali Boga, ale zaniedbywali swoje obowiązki wobec społeczeństwa i przeminęli.
Były zakony rycerskie stworzone całkowicie dla służby i przeminęły. Gimnazja w starożytnej Grecji i Rzymie miały na celu wyłącznie rozwój ciała, gdzie teraz są?
Silnie zbudowany człowiek stoi na czterech filarach. Jeśli pominiemy którykolwiek z nich i zbudujemy wierzę tylko na trzech, prędzej czy później się zawali.
Uznanie tego faktu jest podstawą idei Puszczaństwa. To rzeczywisty plan wychowania i drogi życiowej. Utrzymuję, że wychowanie to rozwój nie wykształcenie. Męskość czyli harmonijny rozwój ciała, umysłu, ducha i służby.
Zdając sobie sprawę, że każde dziecko musi przejść przez te same etapy rozwoju co jego przodkowie należy zaplanować program dopasowany do tych etapów. Ponieważ instynkty są odziedziczoną mądrością narodu, strzegą nas i rozwijają, należy starać się znaleźć dla każdego z nich właściwe ujście, chronić te nieokiełznane impulsy aby były konstruktywne, zamiast próbować je zgnieść czyniąc je przez to destruktywnymi.
W ten sposób idea Woodcraft zapewnia plan rozwoju dla obu płci iw każdym wieku. Oferuje „ciągły rozwój indywidualnego dziecka na liniach równoległych do naszego rozwoju jako rasy”. To tłumaczy fakt, że nikt nigdy nie jest za stary na Woodcrafta. Chłopcy, którzy na początku dołączyli do naszych plemion, wciąż są z nami, choć teraz dorośli mężczyźni z rodzinami.
There can be no doubt that the first really social group of mankind was about a fire. Until men got the fire, they had to climb a tree or get into a cave when night came, and there shiver in fear of the beasts till morning. Man was the under dog in those days, and one of the first great changes came when man discovered fire, doubtless as the accidental effect of a thunderbolt, for all the legends say it came down from heaven. Thanks to this great mystery, men could sit on the ground at night without fear; for the fire that warmed and comforted them also scared the beasts away.
In this circle about the fire all social customs grew up; language developed, art, sciences, and government were born. This was indeed the focus of human life and interest. And the mystery of the fire, protecting, incomprehensible, led men to think about the Great Mystery over all, and thus was the beginning of religion.
With such a history and significance behind it, we always assemble our young people in a circle about the fire, and as soon as it is ceremonially lighted, we get at once the decorum, the reverential attitude, the primitive simplicity that were common to the race in the bygone days of the firecentered circle.
The fire, then, is the central point of Woodcraft. Even when indoors, and a central fire is impossible, we have at least its symbol, a light surrounded by a protection. Then recognizing the power of the picturesque, the appeal of the symbol, we adopt a Navajo sand painting to express the thought of Woodcraft.
Here it is. The central fire is and always has been the symbol of the one Great Spirit, whether we see it in the altar fire of the patriarchs, the vestal fires of Greece and Rome, the burning bush of Moses, the sacred fire of Persia, or the altar candles of our own day.
From this come the four lines of human development, spirit, body, mind, and service, each leading to a lamp or little fire. The lamps are fortitude, beauty, truth, and love. But with the column that joins them to the great fire are read: spirit of fortitude, body of beauty, mind of truth, service of love, and from each of these are three rays that, read together, are the twelve laws of Woodcraft in their short form:
- Hart Ducha: Bądź odważny, zachowuj milczenie i bądź posłuszny.
- Piękno: Bądź czysty, bądź silny, zawsze chroń przyrodę.
- Prawda: Mów prawdę, bądź pełen poszanowania do innych, graj czysto.
- Miłość: Bądź uprzejmy i pomocny ciesz się życiem.
These nine principles are recognized in the activities:
- 1, Recreation for both sexes and all ages.
- 2, Camp-life, the outdoors, as the ideal surrounding.
- 3, Self-government, with adult guidance, as the wise trail for youth.
- 4, The magic of the camp-fire, with its appeal to ancestral memory.
- 5, Woodcraft activities, for Woodcraft was the ancient, earliest science of mankind.
- 6, Honors by standards: i.e., non-competitive. Competition means, “Down the other fellow”. Standards means, “Raise yourself”.
- 7, Personal decorations for achievement on arm-badge or on robe.
- 8, A heroic ideal, always more compelling than a doctrine.
- 9, Picturesqueness, the glamour of romance and beauty in all things.
For bodily development we use the established and many new athletic games, all standardized, and prefer those that are outdoors. But we also teach the value and details of diet, the care of the body, the duty of perfecting and beautifying it. We teach the common sense of clothing, the healing of sunlight, the blessedness of the air, the peace of the night.
For mental development we use the alluring field of nature study and the training of handicraft.
For spiritual development we use discipline, the decorum and training of the Council Ring, the imaginative training of selected games, the magic of the fire, camp duties in the line of good citizenship, initiations, titles, ceremony, symbolism, the incense consecration of wood smoke, and among the older members (that is, over fifteen), vigil, fast, and penance. We begin and close council with a reverent recognition of the Great Spirit, and the broad philosophies which are the basis of all sound religions are inculcated in the form of campfire stories and by the subtle power of atmosphere.
We group all things esthetic and imaginative with the spiritual, and seek to color everything in our lives, whether ways, weapons, clothing, or routine, with the glorifying touch of beauty and romance.
For service we use Red Cross first aid and life-saving, scout volunteering, scouting, camp work, kitchen work, orderly duty, social entertaining and decorum, the training of way-seekers, gang instinct, public opinion, love of glory, settlement work in town, and the activities of the Council Ring.
</>
Thus Woodcraft offers a continuous program of outdoor recreational development that parallels the history of our race, and is so natural and acceptable that it holds the family together instead of scattering it; recognizes all deeply rooted instincts. It fits both sexes and all ages, the weak and the strong; for none is too young or too old to enjoy it. It avoids the dangerous military and autocratic form of domination from the top, and shows equally the dangerous pitfall of unguided self-government by the young; it combines the best elements of both.
Woodcraft is a way of guiding the normal instincts into healthy activity. Some instincts are easy to recognize and handle, but some are as elusive and puzzling as they are strong. There is a period between four and ten years of age when children seem possessed of strange spiritual gifts and powers, a period when fairy-tales are real to them, when they tell long, wholly imaginary personal adventures, and seem to believe them true; when they have daily playmates that are real to them, but invisible to their parents. The little ones appear to be possessed of a spirit and manifest amazing genius. Their utterances seem inspired and of weird spiritual force. Some children, of course, seem never to have it; some have it early, and are soon through with it. In most cases it ends at or before adolescence.
This dream period seems to correspond with a stage of our racial development, an age of mysticism and of simple, actual contact with elementals. I am unable to place it definitely or historically, but I know that it must be dealt with gently and reverently, not “flogged out of them”, as was urged by certain teachers of my own young days. Woodcraft’s symbolism and activities seek in countless ways to turn this transient mysticism of the growing youth to good account.
One no longer questions the sanity of the play instinct, as was done in my youth, but there are others equally strong which are still taboo. For example, the instinct to initiate a newcomer. It is not simply a human habit; it is world-wide wherever there is a social group of animals. A new hen in the barnyard, a new horse in the pasture, or a new hound in the pack is initiated by the others; that is, is bullied, hustled about, and often maltreated until its merits and powers are measured, and the rest know just which it can lick and which be licked by. That is, its social status is fixed. The impulse is universal. There is a real instinct to initiate.
When first I had to face it, and could not suppress it, I said:
“Very good; if it must be, it shall be, but I will take charge of it. I will make it official and public; proper authorities shall prescribe and apply the initiation tests. Now we have a dozen initiations all aimed at giving the candidate and his companions a gage on him, a measure of his fortitude.”
Let me illustrate with a story. In my camp were two or three groups, some Boy Scouts, some Woodcrafters. A youngster of twelve who wore the proud nickname of Hawkeye came to us, and at once applied for full membership in the Woodcraft tribe. I said:
“If you enter the Woodcraft, you will have to face an initiation; if you enter the Boy Scouts, you will not. Now, which is it?”
“I want to be initiated”, he replied promptly. They always do; it gives a chance to prove their fortitude.
“All right. Now, Hawkeye, what is your besetting sin?”
“I dunno; I guess I got a bunch of them”, he answered.
“Yes, most of us have. But what do the fellows in camp say?”
Hawkeye looked at the sky and the grass, then said:
“The fellows all say I talk too much.”
“Oh, ho! Now I am getting the facts. Your initiation must hit you where you are weakest. What are you doing to-morrow?”
“It is my day to wash the dishes and help the cook”, he replied.
“A very good day to initiate you”, was my answer. “Now this is what you are to do: continue your life and work in camp as planned, and for six hours do not open your mouth to speak a word. Sign or write if you like, but not one word of speech. Now, are you man enough to face it?”
“Yes, sir”
“Remember now, it is not too late to go back. You can enter the Boy Scouts without initiation.”
“Sure I can do it; yes, twice as long.”
At six in the morning he was called and told to get up and go about his work and keep silent. He saluted in silence and obeyed.
My home was a quarter of a mile away. At tenthirty I was in my study when the door was darkened by a small figure. There was Hawkeye. He saluted as I said:
“Well?”
His face was working as he said in accents of deep humiliation:
“I broke my vow.”
"Co?!"
“I spoke.”
“Humph, you did, did you? You spoke? You could n’t keep silent for six hours and you think you can join the Woodcraft heroes. I suppose you would take an initiation that a six-year-old girl could take; that would be about your size.”
“Well, the fellows all laid traps for me”, he blubbered as the tears ran.
“Of course they did; that is part of it.”
“Will you let me try again?”
“No; certainly not. You failed. Go. Go away and come back when you are older and wiser; come back in about a week.”
“I can’t come back in a week. Mother says I must come home Saturday.”
“Well, that makes a difference”, I said. “I don’t want you to go back under the shadow of disgrace. I 'll give you one more chance.” Then I read him a lecture on citizenship and self-control, and wrote a note to the officer of the day, “Hawkeye is to have another try, beginning at 10:45”.
He saluted in silence and went off. When he was a hundred feet away I called out:
“Hawkeye, comeback.”
Promptly, he returned and I said: “Now,Hawkeye, I want you to realize the gravity of this situation. Your manhood is on trial, and no matter who speaks to you or what he says, will you keep your mouth shut?”
“Yes, sir”, was his emphatic response.
“Blunderer! Don’t you see you have failed again?”
Then he broke down and wept.
“I thought I had to answer when you spoke to me”, he said.
After another rating I said:
“Now I 'm going to overlook that, because I laid a trap for you, but you have lost fifteen minutes with your foolishness. Give me that paper.” I took it and changed the date to read, “beginning at 11”.
He received it in silence with a happy grin. That day he had a trying time, but at nine o’ clock he was brought into my lodge triumphant; he had kept his mouth shut for six hours. His initiation was passed. His self-control proved, he was on the way to join the Woodcrafters.
Thus we gratify the instinct of initiation, provide some fun for the camp, and no one suffers harm.
There are three rules for having fun that we stick to closely.
First, your fun must be made, not bought with money. Our American boys have the idea that you can’t have fun without spending money. We teach them to make their fun.
Second, your fun must be enjoyed with decorum and decency. No one must get hurt in body or in spirit.
Third, the best fun is in the realm of the imagination. Fun with a purely physical basis is not the best or most enduring quality.
There is an ancient and primitive custom that we have adopted of allowing our members, through some exploit, to win a name. This is the highest honor that can be conferred at the Council Fire. It is doubly desired by those unfortunates who are plagued by an evil nickname, for conferring the council name means wiping out all nicknames.
At one time we gave these too easily, but now we hold the honor so high that not more than two in a camp of fifty boys can win this honor in a summer, and the night before receiving this honorable name the candidate must keep vigil alone, far off in the woods.
About ten years ago there came into my camp a band of boys from a near city. One of them was a singular gawky youngster with some unpleasant habits that had won for him an equally unpleasant nickname, to which, however, he was quite indifferent. He was good-natured, self-reliant, and well liked, though laughed at. After two weeks the band were leaving. Ned came to me and said:
“May I stay awhile?”
“Why, you would be alone”, I said.
“I don’t care. I like it. I have my books.”
“I don’t like boys to be alone in camp, but you may stay if you do not go in swimming alone.”
So he stayed on. The next year the same gang came, and he stayed on three weeks alone, and the next year longer, and so on for five years. Meanwhile the uncouth twelve year-old lad had shot up into a seventeen-year-old stripling, six feet tall, thin and awkward, but with a square jaw and a clear eye that told of a strong soul within. That year he came on July 4, and when his companions returned, on September 1 he had been six weeks alone in camp. Tall and supple in figure, with something in face and in eyes that told of inner power, his appearance made a deep impression on them. They came to me and said:
“He has grown to be quite a fellow. Don’t you think he has won a name?”
“Yes”, I replied, “but maybe he does n’t want it. He’s different from other boys.”
When asked, Ned said:
“There 's nothing I 'd like better.”
“Good,” I said; “but you will have to keep your vigil first. That is, sit alone by a fire all night up in the hills from sundown to sunrise, not sleeping, eating, smoking, reading, speaking, or going far away.”
He was ready, and at sundown we led him to the vigil rock, gave him two blankets, a poncho, a hatchet, two matches, and some water to drink.
At eight next morning he was sent for. As he stepped into the assembled council I asked a formal and perfectly unnecessary question:
“Have you kept your vigil?”
His answer was quiet and simple:
“I have.”
Then one of the councilors said:
“Tell us about it. What did you feel?”
“No”, I interrupted, “we have no right to ask such a question. When a man goes up alone into the mountain to keep vigil, he gets very close to the Great Spirit, and if a message is coming to him, it is on such a night that it comes. That is a private matter between them. We have no right to ask questions about it. Nevertheless, if he wishes to tell us, we shall be only too glad to listen.”
He spoke as though under strong emotion.
“Not now. Some day; but I can’t talk now.”
We waited, and at length he went on:
“This I should like to say to the fellows. I did not know what I was going to. I got light on myself that I did not expect. I know now why the young knight in the days of chivalry kept vigil before taking his vows. If I had known what it was, I should have taken it long ago; and, if it is permitted, I shall take it soon again.”
We waited awhile, then I said:
“Ned, you went to your vigil before you were to be named. Do you wish us to proceed with the naming?” I did not know but that, having had a spiritual experience, he might now think the naming trivial.
But he said:
“More than ever.”
So I produced two pieces of birchbark.
“On this one”, I said, “is written the ugly nickname, and I now commit it to the flames. Let no one even so much as hint at it. Now, acting for the council, I confer on you a name that reflects the opinion they have formed of you. ‘Biminiji’, an old Indian name which means, ‘Not afraid to walk alone’. ‘Biminiji’, I salute you. This goes down on our roll of honor.” The rest of the council saluted him. He was deeply moved. He tried to speak, but could not at first. Later he said: “It marked the time when I got my first glimpse of things spiritual. Some day I shall try to tell you what it meant to me.”
Every instinct of man proves the value of song; ceremony; color; the impressiveness of sensuous beauty; the joy in art and laughter; incense, with its appeal to memory through the nostrils; penance, with its soul satisfaction; fasting, with its body purgation and its spirit domination; vigil, with its spiritual insight; belief in the goodness and friendliness of the Creator. These things are established in human nature. These are the things of the world invisible, these are the thoughts that find their home in the circle about the fire. These are the fourth lamp of the Woodcraft fire, the things of the spirit. Who can expect to make a man with these left out? Who can expect an institution to endure that dismisses these as trivial?